27.03.2017

Mój pierwszy dzień w nowym kraju

Pierwszy dzień: Szwajcaria

Do wyjazdu przygotowywałam się przez miesiąc, odeszłam z pracy we wrześniu 2011 roku, byłam bardzo podekscytowana i gotowa na nowe życie w alpejskim raju. Załatwiałam ubezpieczenie, domykałam stare sprawy w Polsce, zrobiłam generalny porządek w moich rzeczach, które miałam zostawić u rodziców. Zostawiłam „otwarte” drzwi w kilku firmach, gdyby okazało się że mój wyjazd to wielkie nieporozumienie. Czas przygotowań do wyjazdu pamiętam bardzo dobrze, ale przyznam się szczerze, że nie pamiętam dnia wyjazdu - kiedy rodzice odwieźli mnie na dworzec, nie pamiętam drogi autobusem do Szwajcarii. Dobrze za to pamiętam mój wielki bagaż, ogromną czarną walizkę oraz plecak ze stelażem, w których miałam prawie całe moje życie. Pamiętam, że mój M. odebrał mnie z przystanku przy stadionie olimpijskim w Lozannie. Nie pamiętam za to jak wróciliśmy do jego mieszkania – autobusem, taksówką, samochodem? 
Przez pierwsze dwa tygodnie mieszkaliśmy z moją przyszłą teściową, przeuroczą kobietą, ale przyzwyczajoną do życia w pojedynkę. Wiem, że było jej trudno mieć mnie w domu cały czas. Nie pamiętam sobotniego wieczoru, kiedy przyjechałam, chyba mieszanka radości, niepewności o przyszłość zupełnie zabrała te wspomnienia. Świetnie pamiętam za to drugi dzień w mojej nowej ojczyźnie – wspaniały spacer nad brzegiem jeziora, w promieniach jesiennego słońca, otoczona feerią kolorów jesiennych liści. Ta niedziela właśnie dała mi na jakiś czas siłę, nadzieję i dużo radości. To było piękne popołudnie, pełne zachwytu. Czułam, że mogę tam zostać i zacząć budować swoje nowe życie.

Jeden z pierwszych spacerów po przeprowadzce do Szwajcarii

"Ostatnie" zdjęcie przed wyjazdem ze Szwajcarii

Pierwszy dzień: USA
Mój drugi pierwszy dzień w nowej ojczyźnie pamiętam zdecydowanie lepiej. Tym razem więcej było niepewności i smutku. W sobotni styczniowy poranek 2015 roku, tuż przed wylotem, Szwajcaria żegnała nas przepiękną pogodą – jak na dłoni widać było alpejskie szczyty. Pamiętam dobrze jak stałam nad brzegiem jeziora i płakałam, zastanawiałam się jak mogę zamienić ten kraj na jakiś inny? Potem do głosu doszedł rozsądek i powody, dla których zdecydowaliśmy się na przeprowadzkę. Lecieliśmy z Genewy, przez Zurych do Miami. Pamiętam, że samolot był wypełniony po brzegi, to był styczeń pełnia sezonu w Miami. Nasz samolot lądował już po zachodzie słońca, pilot zawrócił nad obszarem Everglades i pamiętam, że w wodzie widziałam odbicie księżyca – wyglądało magicznie. Wzięłam to za dobry znak, że wszystko będzie w porządku i dam radę po raz kolejny. Mój M. wyprowadził się ze Szwajcarii kilka tygodni przede mną i to on przygotował mieszkanie na mój przyjazd. Pamiętam jazdę windą na 35 piętro, prawie puste mieszkanie i zachwyt nad widokiem z balkonu. Wszystko było takie wielkie, inne, nowe. Pierwszej nocy nie zmrużyłam oka – hałas za oknem był nie do zniesienia, huk samolotów wybudzał mnie za każdym razem kiedy zapadałam w drzemkę. Po dwóch latach przyzwyczaiłam się do hałasu, ale wciąż nie przyzwyczaiłam się do Miami.


Pierwszy poranek w naszym mieszkaniu w Miami

Wpis jest częścią wiosennego projektu Klubu Polki na Obczyźnie - Pierwszy dzień w moim nowym kraju


15.01.2017

Enjoy your meal! czyli dziwne/ciekawe zwyczaje kulinarne w Stanach Zjednoczonych

Z klubowiczkami z Klubu Polki na Obczyźnie zabieramy Was w podróż dookoła świata, aby podzielić się z czytelnikami najdziwniejszymi i najciekawszymi kulinarnymi zwyczajami naszych nowych ojczyzn. Czy jesteście gotowi odwiedzić dzisiaj Stany Zjednoczone Ameryki Północnej i spróbować dwóch specjalnych dań mięsnych oraz zimowego deseru? Dla osób wrażliwych polecam przejście od razu do deseru.  

Czy może dziwić coś w kraju gdzie prawdopodobnie żyją wszystkie narodowości świata, gdzie prawie w każdym mieście można znaleźć restauracje z najbardziej odległych krańców naszego globu?
Kiedy przyjechałam do Stanów najbardziej zdziwiły mnie serwowane tutaj porcje. Od zawsze słyszałam historie o monstrualnych daniach podawanych we wszystkich fast-foodach. O bufetach typu „all you can eat”, gdzie płaci się tylko za wejście a potem można jeść do upadłego. Po dwóch latach w Stanach to już nie wywołuje u mnie wielkiego zdziwienia. Wszystko jest kwestią wyboru, i tutaj niestety, też ilości posiadanej gotówki. Płacisz mało, idziesz do fast-food i dostajesz wielkiego hamburgera, tonę frytek i hektolitry słodkiego napoju. Płacisz dużo, jesz malutką sałatkę na przystawkę, kawałeczek świetnie przygotowanej wołowiny jako danie główne i makaronika na deser.  
Ale nie o tym dzisiaj chciałam opowiedzieć. Dzisiaj amerykańskie dziwności, które znalazłam z pomocą rewelacyjnej książki „The Mad Feast” (Szalona uczta) napisanej przez Matthew Gavin Franka, który dokonał niesamowitego przeglądu charakterystycznych dań z każdego Amerykańskiego stanu. I znajdziemy tutaj takie dania jak – key lime pie z Florydy, deep dish pizza z Chicago czy nowojorskiego bajgla, ale znajdziemy także mega-dziwne połączenia smakowe, 3 z nich chciałabym Wam trochę przybliżyć.


Zacznijmy od stanu Arkansas. Stan położony jest w południowo-wschodnim terytorium USA, graniczy m.in. z Luizjaną na południu i Missouri na północy. Przez Arkansas przepływa także rzeka Missisipi. Frank przestawił tutaj „Beaver Tail Bouillon”, czyli bulion z ogona bobra. Nawet podaje przepis jak taki bulion przygotować. Podstawowy składnik to oczywiście ogon bobra, chyba nie tak trudno ten składnik znaleźć... Kiedy rozpoczęłam poszukiwania w Internecie, aby znaleźć więcej informacji na temat tej zupy trafiłam głównie na strony kanadyjskie, gdzie ogon tego ssaka jest jedzony na zdecydowanie szerszą skalę niż w Arkansas. Jednym z miast gdzie taki bulion jest wciąż serwowany to Cotton Town leżący w centrum stanu. Wiele wyników pokazuje także rodzaj słodkiego ciasta o owalnym kształcie (wywodzi się z Kanady). I tego się trzymajmy, wolę taki „ogon bobra”, niż arkansański bulion. Ale jeśli ktoś chciałby spróbować gulaszu (zamiast bulionu) to zapraszam tutaj: http://www.backwoodsbound.com/zbeaver5.html
Zamiast zupy – kanadyjski „ogon bobra”: 

(źródło: https://en.wikipedia.org/wiki/File:BeaverTail_pastry_Ottawa.jpg )

Z uroczego stanu Arkansas pojedziemy teraz do Zachodniej Virginii.  Nie mamy tak daleko – 3,5 godziny samolotem z przesiadką w Charlotte (Karolina Północna). Tutaj, według Franka, typowym daniem jest gulasz ze szczura (ewentualnie wiewiórki). Skąd taka „tradycja”? Zachodnia Virginia jest zagłębiem węglowym – mnóstwo tutaj kopalń, wiele siły roboczej przybywającej do USA na początku XX wieku to właśnie przyszli górnicy.  Kiedy przemysł górniczy zaczął podupadać (pomimo moich poszukiwań nie mogę znaleźć przedziału czasowego tego procesu), coraz więcej osób miało problemy ze znalezieniem mięsa do codziennych potraw, a że szczurów jest zawsze pod dostatkiem… Autor wspomina także obowiązujące w Zachodniej Virginii prawo „Roadkill” (zabójstwo przy drodze), związane z prawem kierowcy do zabrania zabitego na drodze zwierzęcia i jednokrotne skonsumowanie go.  Prawo to różni się w zależności od stanu, w Zachodniej Virginii kierowca nie musi informować żadnych służb o zabitym zwierzęciu i może od razu zabrać je ze sobą. Dlatego tradycyjny gulasz może być także w wiewiórek (jako jednym z częstych zwierząt-ofiar). Daruję sobie zdjęcie gulaszu ze szczura. Zamiast tego poniżej zdjęcie najlepszej rybnej kanapki w Zachodniej Virginii. Bar, który je sprzedaje otwarto w 1914 i jak widać przetrwał próbę czasu i konkurencję ze szczurzym gulaszem. 


Po tych dwóch mało przyjemnych daniach przenieśmy się daleko na zachód. Tak daleko, że jesteśmy już bliżej Azji niż USA. Tak, jesteśmy na Hawajach… W wolnej chwili obejrzyjcie krótki film na temat tradycujnego tańca Hula tutaj .
Na Hawajach spróbujemy Shave Ice (shave, nie shaved). Legenda powstania tego Hawajskiego przysmaku nie jest wcale przyjemna. W roku 1893, kiedy obalono Królestwo Hawajów nowy rząd wdrożył ustawę mającą na celu zaprzestanie rozprzestrzeniania się trądu (Hawaje przez wiele lat były miejscem zsyłki dla chorych na trąd). Zgodnie z tym prawem wszyscy trędowaci mieli zostać przesiedleni z wyspy Haua’i na wyspę Molokai. Chorzy sprzeciwili się tym nowym zasadom i doszło do wybuchu Wojny Trędowatych (Leper War). Wielu trędowatych ukrywających się w jaskiniach, zostało zabitych przez żołnierzy przybyłych z haubicami. Część z chorych zdołała jednak uciec i rozprzestrzeniła się po wyspie. Aby ogłosić zwycięstwo nad siłami rządowymi - uderzali mieczami w bryły lodu (nie pytajcie mnie jak do nich dotarli), kruszyli lód na małe kawałki. Te odrobiny zbierali do koszyków i rzucali w niebo jak konfetti. Historycy twierdzą jednak, że deser wywodzi się z Japonii i został "przywieziony" wraz z japońskimi imigrantami. 
Nie należy mylić „snow cone” z „shave ice” pisze Frank. Shave ice jest bardziej delikatny i przypomina prawdziwy śnieg (który jak wiadomo na Hawajach w odsłonie naturalnej nie występuje).
Przy tym daniu pokuszę się o przetłumaczenie przepisu podanego w książce Franka – to podobno najbardziej tradycyjny hawajski shave ice.
Składniki:
- czerwona fasola azuki (ugotowana i pozostawiona do wystygnięcia)
- pokrojony świeży owoc (może być mango, liczi, kiwi)  
- syrop cukrowy
- kostki lodu
- skondensowane mleko
- sproszkowane Li-hing-mui (suszona solona śliwka)
Połącz fasolę z syropem cukrowym, aby powstała średnio-gęsta pasta. W garnuszku zagotuj wybrany owoc z syropem cukrowym, kiedy owoc będzie już miękki gotuj na wolnym ogniu przez 2 minuty. Odstaw na bok na dwie godziny aby owoc nasiąknął syropem. Skrusz lód za pomocą maszyny do kruszenia lodu (możesz także spróbować tradycyjnej metody z mieczem…). Podaj lód na miseczce, szklance lub w rożku, polej syropem z owocami, przystrój pastą z fasoli, polej skondensowanym mlekiem i posyp proszkiem ze suszonej solonej śliwki. I tradycyjny hawajski shave ice gotowy! Smacznego. 

(źródło: By Nesnad - Own work, CC BY 3.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=44864279

Pomimo trzech dość dziwnych przysmaków które przestawiłam, mam nadzieję, że nadal macie ochotę odwiedzić Stany Zjednoczone i spróbować filadelfijskiego cheesesteaka, kalifornijskiej california roll czy po prostu dobrego hamburgera. 

16.04.2016

O przyjaźni

Wiele razy zostało już napisane i powiedziane, że emigracja weryfikuje przyjaźnie i znajmości, z tymi z którymi łączyło cię tylko kilka wspólnych wspomnień. Łatwo było spotykać choćby na gruncie zawodowym, po twojej przeprowadzce nie mają już czasu, ale i ty nie szukasz możliwości utrzymywania bliższego kontaktu poza „lubię to” na FB czy urodzinowymi życzeniami. Kiedy wyjeżdżasz z rodzinnego kraju i wszystko jest nowe, ciekawe i absorbujące, twój czas na siedzenie przed komputerem czy chodzenie ze słuchawką przy uchu jest coraz krótszy. Zresztą po piątym czy szóstym razie opowiadanie tej samej historii staje się mechanicznym „kopiuj-wklej” i się zastanawiasz – moje życie wygląda teraz tak? Szukasz też coraz to nowych przymiotników, żeby opisać to co się zmieniło w twoim życiu.

Nazwę to brzydko – po pewnym czasie dokonuje się selekcja – kontakty same się urywają, bo na twojego maila nie ma odpowiedzi od kilku miesiący, a i ty czujesz się głupio odpowiadając na wiadomość z zeszłego roku, bo wcześniej nie było czasu.

Nie jestem osobą, która łatwo nawiązuje kontakty, na początku jestem typem obserwatora, częściej słucham niż mówię, patrzę, uśmiecham się. Po pewnym czasie klik i włącza się gadanie.
Kiedy wyjeżdżałam z Polski miałam kilka swoich kręgów – przyjaciele z liceum, ze studiów, z pracy. Było to dość pokaźne grono wspaniałych ludzi „do tańca i do różańca”. Po roku-dwóch na emigracji przyjaciół z którymi mam regularny kontakt mogę policzyć na palcach jednej ręki. Kiedy przyjeżdżam do Polski wiem, że spotkam się z większą ilością osób, ale potem wpadniemy gdzieś w swoje osobisto-zawodowe zobowiązania i zapomnimy o mailach i telefonach.

Po przeprowadzce do Szwajcarii w 2011 roku przez pierwsze kilka miesięcy byłam sparaliżowana – jak ja poznam nowych ludzi? Jak dam radę z bardzo podstawową znajomością francuskiego? Dopiero po jakimś czasie na forum English Forum Switzerland poznałam pierwszą osobę – dziewczynę z Kolumbii, która tak jak ja przyjechała do Szwajcarii za miłością. Połączyło nas to doświadczenie oraz to, że obie szukałyśmy pracy. Johana pomogła mi rozjaśnić moje początki w Szwajcarii, jest niezwykle pozytywną osobą, zarażała mnie swoim optymizmem i radością. Potem poszło w miarę szybko – zaczęłam pozanawać kolejne osoby, krąg znajomych się powiększał. Wreszcie poznałam wspaniałą Niemkę, która kilka miesięcy wcześniej przeprowadziła się do Szwajcarii wraz ze swoim chłopakiem. Nawet nie myślałam, że to spotkanie na kursie francuskiego zaowocuje nie tylko moją przyjaźnią ze Steffi, ale męską przyjaźnią naszych partnerów.

I tak po trzech latach budowania na nowo relacji społecznych, okazało się, że Szwajcaria była tylko miejscem tymczasowym i naszym następnym przystankiem są Stany. Oswajanie nowego miejsca i samotności zaczęło się od początku.

Mieszkamy w Miami w jednym z wielkich budynków, w którym są setki mieszkań, i setki potencjalncych znajomych. Los się do nas uśmiechnął – nasi sąsiedzi są wspaniałymi, pomocnymi osobami. Dodatkowo prawie wszyscy, których znamy są Amerykanami, więc dzięki temu poznajemy amerykańskie zwyczaje, historię i uczymy się też języka. Jednak na emigracji brakuje mi pogaduszek przy kawie z przyjaciółką, wspólnych zakupów czy wypadów do kina. Nie zawsze wszystko uda się przelać na papier, czasem chcesz się wygadać, dać upust słowom i uczuciom, mówić to co myślisz i co ślina na język przyniesie. I najważniejsza rzecz – o wiele łatwiej jest się wyżalić w swoim ojczystym języku, niż w języku którego się nauczyłaś.

Dziękuję Siostrze, Monice i Agnieszce, że zawsze są przy mnie.

Post powstał w ramach cyklu o Przyjaźni w Klubie Polki na Obczyźnie.





28.10.2015

Rzeczy do których nie mogę się przyzwyczaić w USA

W jesiennym projekcie Klubu Polki na Obczyźnie dostałyśmy przyzwolenie na narzekanie. Chętnie sobie pozrzędzę na to co mi nie pasuje to tej stronie Oceanu Atlantyckiego...

W Stanach mieszkam dopiero kilka miesięcy, więc pewnie do niektórych niedogodności, które wymieniam, z czasem się przyzwyczaję, ale kilka z nich zostanie ze mną na dłużej. Zanim zacznę narzekać to chcę dodać, że wiele razy już słyszałam, że południowa Floryda różni się od reszty Stanów. Dlatego pamiętajcie część narzekań dotyczy Miami i okolic, a nie całych Stanów.

Zaczyna się od wizyty w sklepie, bo czy funt jabłek to kilo czy mniej? A jard to ile? Niestety Stany Zjednoczone używają wciąż jednostek imperialnych. Tutaj są funty, uncje, kamienie... Czasem w sklepie kupujemy "kawałek" łososia, albo "4 plasterki" szynki, albo "tego kurczaka dla dwóch osób". Z milami jakoś mi się udało przestawić, to pewnie przez bieganie, bo bieżni nie mogę przestawić na kilometry.
Zaraz po tym jest pogoda, bo patrząc na mapę pogody to 82 stopnie Farenheita to dużo? Już więcej niż 30 czy jeszcze nie? Łatwo przeliczyć ;)
1 F = 1,8*(C+40) - 40
Pewnie za jakiś czas przyzwyczaję się do tych jednostek, ale jak narazie gdy w rozmowie pada informacja o 100 stopach kwadratowych lub 40 jardach, tylko kwiam głową, bo nie mam zielonego pojęcia czemu to odpowiada.
W Stanach co prawda istnieje Amerykańskie Stowarzyszenie Metryczne, które od 1916 roku próbuje przekonać Amerykanów do przejścia na system metryczny, ale bez większego skutku.


Temperatura w lodówce w stopniach Farenheita

Podajesz swój adres do korespondencji przy rejestracji do karty człokowskiej na przykład w muzeum? Twoje dane najpewniej zostaną przekazane (czy sprzedane to nie wiem) innym instytucjom o podobnym profilu (inne muzea, teatry, kina). Kupujesz meble i podajesz swój adres - Twoja skrzynka będzie pełna katalogów firm meblowych adresowanych do ciebie.
W USA nie istnieje takie coś ochrona danych osobowych - co prawda wszystkie firmy zawsze zaznaczają, że bezpieczeństwo danych jest dla nich bardzo ważne, ale nie wydaje mi się że stoi za tym jakieś konkretne prawo. W USA na swoje dane personalne trzeba bardzo uważać, ponieważ bardzo powszechne są tutaj kradzieże tożsamości (ktoś inny używa twoich danych adresowych do załatwiania nie zawsze legalnych biznesów).

W ramach Międzynarodowych Targów Książki w Miami odbędzie się spotkanie o chronie przed kradzieżą tożsamości
Dla osób bez prawa jazdy (patrz ja!) życie w Stanach to utrapienie. Nawet jeśli chciałabym zrobić tutaj prawo jazdy, nie wiem czy miałabym odwagę wyjechać tutaj na drogę samochodem - egzamin praktyczny zdaje się na pustym parkingu! Częsty widok w Miami i okolicach - prowadzenie samochodu i sprawdzanie telefonu (wysyłanie sms, czytanie maili), raz mi się zdarzyło widzieć kierowcę czytającego ksiązkę w czasie prowadzenia samochodu! Ale najgorsze dla mnie jest społeczne przyzwolenie na picie i prowadzenie samochodu. Myślę, że Ameryka może uczyć się od Europy jak organizować transport publiczny i jak wzmocnić przekaz "piję - nie jadę".
Dla osób szukających alternatywy dla samochodu są: szczątkowa komunikacja publiczna (tej używam dość często, gdyż jest częściowo darmowa), Uber (mój numer jeden w dojazdach w miejsca gdzie komunikacja miejska nie funkcjonuje), taxi (unikam jak ognia, drogo i mało przyjemnie), rower. Albo spacery. Ja mam szczęście, mieszkamy prawie w samym centrum Miami, więc wiele sklepów znajduje się wciąż w rozsądnej odległości. Miamskie ulice są zapchane samochodami, korki na autostradzie są na porządku dziennym, a do sklepu oddalonego o dwie przecznice jedzie się tutaj samochodem.

Typowy widok na autostradę w Miami (jeszcze nie w godzinach szczytu)

Idziesz do restauracji - napiwek, jedziesz taksówką - napiwek, dostarczają pizzę - napiwek, zmawiasz piwo przy barze, barman podaje ci szklankę - napiwek. Ameryka to kraj napiwków, za wszystko, wszędzie. Idąc do restauracji musisz zawsze doliczyć minimum 15% napiwku do ceny posiłku (wysokość sugerowanego napiwku zależy od klasy restauracji).  Kolejna rzecz do której nie mogę się przyzwyczaić to ceny bez podatku - i w restauracjach i w wielu sklepach. Podatek doliczany jest dopiero na końcu rachunku. Warto pamiętać o tym dając napiwek w restauracji, aby naliczyć go od wartości bez podatku! W Miami podatek wynosi 7%, wiem że różni się on od stanu do stanu.

Rachunki ze sklepów podatkiem doliczonym na końcu rachunku

W Miami w sklepach zakupy pakuje za ciebie pracownik, do czego wciąż nie mogę się przyzwyczaić. Wciąż nie rozumiem dlaczego klienci nie mogą pakować tego co kupili (w niektórych sklepach pracownik nie pozwala nawet sobie pomóc w pakowaniu!). Kiedy w Miami otwierano sklep Aldi, wśród informacji prasowych podano, że w tym sklepie zakupy trzeba będzie pakować samemu. Inna rzecz podczas zakupów, która mnie denerwuje to to, że wiele osób po skończonych zakupach nie ostawia wózka zakupowego do sklepu/na stojak, ale zostawia na miejscu parkingowym. Pracownicy marketu chodzą po parkingu i zbierają wózki, aby odstawić je w odpowiednie miejsce. Ale zanim to zrobią, można sobie łatwo porysować samochód.

Chyba nigdy nie przyzwyczaję się do amerykańskiej telewizji. Reklamy są co kilka minut, nie wiem czy jest jakiś wzór według którego one się pojawiają, ale czasem są to 3 minuty odstępu czasem 10, a bloki reklamowe potrafią trwać nawet 10 minut. Wiele z nich nie jest najwyższych lotów. W Polsce reklamy traktowałam jako moment na toaletę albo przygotowanie czegoś do picia. Ile razy w ciągu godziny można wypić herbat? Przestałam oglądać tutaj telewizję, Netflix mi wystarcza i nie ma reklam!
Poniżej kompilacja złych amerykańskich reklam...



Język hiszpański - rozumiem, że większa część populacji Miami i okolic pochodzi z krajów hiszpańskojęzycznych (Meksyk, Kuba, Nikaragua, Kolumbia), wiem też, że kulturowo te nacje mają bardzo duży wpływ na rozwój południowej Florydy, ale wciąż nie mogę się przyzwyczaić, że w wielu miejscach nie da się porozmawiać po angielsku. Jest tak w sklepach, restauracjach, a nawet w instytucjach publiczych np. Social Security Administration, gdzie miałam przyjemność być niedawno. Wszystkie instrukcje zostały przekazane po hiszpańsku, ale widocznie pracownik zobaczył kilka par zdziwionych oczu i zapytał czy jest ktoś kto nie rozumie hiszpańskiego. Na jakieś 60 osób cztery osoby podniosły ręce. 

Dla mnie początkiem wielu z specyficznych zachowań Amerykanów jest egoizm. Może dlatego Amerykanie odnoszą sukcesy w wielu dziedzinach, bo sie nie zastanawiają nad innymi i może zamiast rozmyślać nad tym co inni pomyślą po prostu robią? Tutaj inaczej chyba nie można, bo żeby przetrwać w tej dżungli chyba trzeba być wilkiem. 

Zapraszam jutro na biadolenia Karoliny ze Szwecji. A więcej narzekań płynących z całego świata możecie przeczytać na stronie Klubu Polki na Obczyźnie, bo przecież wszędzie dobrze gdzie nas nie ma :)


Jesienny projekt dedykujemy akcji "AUTOSTOPEM DLA HOSPICJUM" - Przemek Skokowski wyruszył autostopem z Gdańska na Antarktydę, by zebrać 100 tys. zł. na Fundusz Dzieci Osieroconych oraz na rzecz dzieci z Domowego Hospicjum dla dzieci im. ks. E. Dutkiewicza SAC w Gdańsku. Na chwilę obecną brakuje 32 tys. Jeśli podoba Ci się nasz projekt, bardzo prosimy o wsparcie akcji dowolną kwotą.
Więcej info: https://www.siepomaga.pl/r/autostopemdlahospicjum

22.10.2015

I jak Inaczej

Długa przerwa nastała w alfabecie emigracyjnym, powodów jest kilka: brak weny, trochę też brak czasu, z czego się cieszę, bo dla mnie to oznacza, że zaczynam osiadać w tym mieście. Mam już swoje ścieżki, miejsca, i powoli, powoli się tutaj odnajduję.

I jak Inaczej

Mam też niestety tendencję do porównań, więc jak byłam w Szwajcarii to porównywałam ją do Polski, teraz porównuję Stany do Szwajcarii. Trochę tak jakbym broniła się przed zmianą, która i tak już się dokonała, tylko ja jakoś nie mogę tego przyjąć do wiadomości.

Ostatnio, przeczytałam takie zdanie: Change is hard because people overestimate the value of what they have and underestimate the value of what they may gain by giving that up (Zmiana jest trudna, ponieważ ludzie przeceniają wartość tego co mają, a nie doceniają wartości tego co mogą zyskać rezygnując z tego co mają). I to właśnie to zdanie zainspirowało mnie do tego wpisu, chcę aby zmiana w moim słowniku nie była już związana z ciągłym porównywaniem tego co było z tym co jest i ciągłym oglądaniem się w przeszłość. Chcę, aby zmiana była zawsze połączona ze słowem "inaczej", nie lepiej, nie gorzej, ale inaczej.
 Ameryka daje mi lekcję życia, którą pewnie na długo zapamiętam. Nie wiem gdzie będę za rok, dwa czy dziesięć, ale wiem że emigracja na pewno odcisnęła piętno na moim życiu i jeśli wrócę do Polski, to jako obywatelka świata, i też pewnie będę porównywała Polskę do krajów w których mieszkałam. Chciałabym się jednak nauczyć, że zmiana daje mi bardzo dużo - nowe doświadczenia i umiejętności, przyjaźnie z ludźmi z całego świata. Chcę nauczyć się mówić "jest inaczej i to mi się podoba".

źródło: http://icanread.tumblr.com/
 I u innych uczestników alfabetu emigracji:
Gone to Texas - I for ice cream
Direction Sweden - I jak Internet
Nie zawsze poprawne zapiski Dee - I jak I....
Włochy by Obserwatore - I jak Inspiracje językowe


12.10.2015

H jak Huragan

Po krótkiej przerwie wymuszonej przez chorobę oraz aktywności związane z podjętym wolontariatem, jestem trochę spóźniona z literą H.

H jak Huragan

Pogoda na emigracji może mieć wielki wpływ na zmianę naszego życia, to co kiedyś nam się wydawało w pogodzie czymś cudownym, na dłuższą metę może być koszmarem.

Szwajcaria nie odbiegała za bardzo pogodowo od Polski. Nie lubię specjalnie zimy, ale tam była całkiem znośna, szczególnie kiedy można było pojechać w góry i podziwiać ośnieżone szczyty Alp.
W Miami sprawa wygląda inaczej. Zanim się przeprowadziliśmy tutaj wiedzieliśmy, że nie będzie tutaj klasycznych pór roku, że temperatura praktycznie przez cały rok wynosi powyżej 25 stopni oraz że od czerwca do grudnia jesteśmy na szlaku huraganów.

Kiedy wprowadzaliśmy się do naszego budynku mieliśmy obowiązek przejścia szkolenia, ja wyobrażałam sobie, że zostaniemy poinstruowani co należy zrobić kiedy ogłoszony jest alarm pożarowy, huraganowy czy powodziowy. Pani tych tematów nawet nie poruszyła, ważniejsza była informacja o paczkach i posiadaniu zwierząt w budynku. Ale nie o tym miałam pisać.
Jedne z najsilniejszych hurganów, które przeszły nad południową Florydą to Labor Day (1935 rok), Donna (1960), Andrew (1992), Katrina (2005). W tym roku dostaliśmy ostrzeżenie o Erice, która całe szczęście zamieniła się w burzę tropikalną i przyszła do nas w ostatnią niedzielę sierpnia i przyniosła wiatr, deszcz i szare niebo. Nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z huraganem, więc starałam się czytać jak najwięcej o tym jak się przygotować, co przygotować i gdzie uciekać gdyby huragan do nas dotarł. Jedna z gazet napisała, że są trzy rodzaje osób mieszkających na południu Florydy - ci, który przeżyli Katrinę i Andrew i tęsknią za hurganem, druga grupa to ci którzy i tak wiedzą, że huraganu nie będzie i trzecia grupa - "nowi w Miami", którzy chcą aby coś ekscytującego wydarzyło się w pogodzie. Być może i należeliśmy do tej trzeciej grupy, ale na pewno nie chciałam, aby skończyło się to zrównaniem miasta z ziemią jak po huraganie Andrew. Natomiast, nasi sąsiedzi powiedzieli nam, że w czasie Katriny urządzili w domu tzw. "huganowe przyjęcie", rodzina i przyjaciele w jednym domu, dużo świeczek, alkoholu i jedzenia, i tak przetrwali dwa lub trzy dni.
Na szczęście sezon huraganowy ma się ku końcowi, od 10 lat Florydę nie nawiedził żaden huragan. Niestety huragan Joaquin, który przeszedł przez Bahamy kilka dni temu, zabrał życie ponad 30 osób znajdujących się na statku El Faro płynącym pod banderą amerykańską do Puerto Rico, na pokładzie było pięć osób narodowości polskiej.

Inną niedogodnością pogody są ciągłe upały połączone w lecie z bardzo wysoką wilgotnością. Ci, który obudzili się dzisiaj w zimowej aurze w Polsce mogą pukać się w głowę - jak upał może przeszkadzać. Na dłuższą metę może. Zacznę od bardzo przyziemnej rzeczy - makijaż. Przestałam się tutaj malować, bo po 5 minutach na zewnątrz i tak się świecę, a podkład spływa mi z twarzy. Maluję się tylko wtedy kiedy jedziemy samochodem i miejsce docelowe ma klimatyzację.
Wyjście do parku - po kilku minutach pot spływa po skroniach. Czasem chodzę poczytać w parku, ale nawet siedzenie w cieniu nie pomaga. I ciągle trzeba pamiętać, żeby nakładać krem z filtrem (dla mnie minimum 30).
W wyższych szerokościach geograficznych zaczęła się jesień, teoretycznie tutaj też - temperatura w dzień spadła z 35 do 30 stopni. Brakuje mi kolorowych liści na drzewach i chłodnego wiatru. Dnia ubywa, słońce zachodzi koło 19, ciało myśli, że można już produkować zimową "oponkę", ale coś jest nie tak, bo na zewnątrz ciągle upał. Mój mózg się jeszcze nie przestawił na florydzkie pory roku.

Czy H u innych Polek jest hihi czy och?

Włochy by Obserwatore - Włoski humor i energia
Gone to Texas - H for Heat
Direction Sweden - H jak Hamlet




5.10.2015

G jak Góry

Chodzenie po górach zawsze wydawało mi się nudne. Wdrapać się na szczyt totalnie zasapaną, rozejrzeć się wokół i zejść tą samą drogą. Po co to komu? Ale wydaje mi się, że moja wyobraźnia nie była zbyt bogata w krajobrazy, bo kiedy pierwszy raz zobaczyłam Alpy z samolotu w 2010 roku, wiedziałam, że wpadłam po uszy.

G jak Góry 

Nie zapomnę tego zachwytu, kiedy pierwszy raz weszłam na Rochers de Naye - szczyt znajdujący się we francuskojęzycznej części Szwajcarii, świat wygląda wspaniale z ponad 2000 metrów. Ten wspaniały moment, kiedy patrzy się na mapę widocznych szczytów i gdzieś tam bieli się Mount Blanc. To pragnienie, aby zatrzymać chwilę, żeby świat się przestał kręcić, a ja żebym mogła podziwiać piękno przyrody, która mnie otacza. Serce wtedy bije mocniej, a w oczach pojawiają się łzy zachwytu.
Nie przypomniam sobie, czy jest jeszcze coś takiego co zrobiło na mnie takie wrażenie jak jedna z moich pierwszych górskich wypraw. Oczywiście, wiele razy potem wchodziliśmy na różne szczyty, ale chyba ten pierwszy najbardziej został mi w pamięci.

Jest jeszcze jedna taka wyprawa górska, którą świetnie pamiętam, zaczęliśmy w Solalex, przeszliśmy przez przełęcz Pas de Cheville i doszliśmy do jeziora Derborence, po drodze kupując świeży ser prosto od producenta. Kiedy rozłożyliśmy nasz piknik tuż przy jeziorze, zostaliśmy otoczeni przez krowy. Nie jest przyjemne, kiedy chcesz zjeść kanapkę nagle słyszysz oddech krowy tuż nad uchem. Kiedy przenieśliśmy się w inne miejsce, krowy podążyły za nami. Jakie szczęście, że niedługo potem pojawili się krowi właściciele i udało im się zapanować nad wałęsającymi się zwierzętami.
Co było cudowne nad jeziorem to niezliczone ilości motyli, które obsiadały wszystkich i wszystko dookoła. Po pikniku czekała nas droga powrotna - w całości wycieczka miała jakieś 15 do 17 km. Nic dziwnego, że niektórzy zasnęli nad talerzami z kolacją.

Góry pozwoliły mi pozbyć się stresu, który się we mnie gromadził w trudnych czasach w Szwajcarii. Góry dały mi oddech i spokój. Trudno tutaj w Miami o widoki, które zapierają dech w piersiach.
Dlatego nie mogę doczekać się końca listopada, w planach mamy wizytę w amerykańskich górach - Great Smoky Mountains National Park.


Caux (kanton Vaud), wycieczka zimowa

Pas de Cheville (kanton Vaud)

Gornergrat, w tle najwyższy szczyt Alp szwajcarskich - Dufourspitze (4,634 m npm) 

W czasie wyprawy do jeziora Derborence (gdzieś na pograniczu kantonu Vaud and Valais)

Motyle nad jeziorem Derborence

Les Pleiades, w tle Rochers de Naye
Okolice Verbier, z głową ponad chmurami
Rochers de Naye, widok na Jung Frau (kanton Bern)

Wschód słońca na Rochers de Naye

Zachód słońca na Rochers de Naye, z widokiem na jezioro Genewskie/Lemańskie

Dents du Midi, kanton Valais


Inne G:
Gone to Texas - G for Guacamole